SPIS TREŚCI
Przedmowa / 9
Wstęp / 14
Opowieść kronikarza / 23
Bohater w Finlandii / 34
Irańska paralela / 42
Historia, mit i rzeczywistość / 46
INTERMEZZO: Przewodnik dla zagubionych / 56
Odkrywają się Indie / 75
Żarna Amlodhiego / 83
Pstrokate wieko / 93
Szamani i kowale / 106
Tytan Amlodhi i jego bączek / 126
Zmierzch bogów / 137
Samson pod wieloma nieboskłonami / 153
Ostatnia opowieść Sokratesa / 163
O czasie i rzekach / 173
Wir / 182
Wody z głębin / 189
Kamień i drzewo / 203
Ramy kosmosu / 207
Galaktyka / 216
Upadek Faetona / 222
Głębiny morza / 232
Wszechpotężny Pan nie żyje / 244
Przygoda i wyprawa / 255
Gilgamesz i Prometeusz / 286
Epilog / 293
Zakończenie / 307
Dodatki / 313
Bibliografia / 401
Ilustracje / 428
Podziękowania / 431
Skróty / 433
Indeks / 437
Przedmowa
Jako najstarszy, choć może mniej z obojga autorów zasłużony, rozpoczynam tę opowieść.
Lata całe szukałem obszaru, na którym nauka styka się z mitem i już dawno stało się dla mnie jasne, że jej początki są głęboko zakorzenione w bardzo konkretnym micie, a mianowicie w micie o niezmienności. Grecy już w siódmym wieku przed Chrystusem rozumieli poszukiwania pierwszych helleńskich mędrców jako próbę pogodzenia Jedności i Wielości, raz mówiąc o nieokiełznanej płodności natury jako o drodze prowadzącej do wywodzenia Wielości z Jedności, innym razem postrzegając Wielość jako wtórne odmiany Jedności. Oratorskie wypowiedzi Heraklita „ciemnego” to nic innego, jak ilustracja poprzez błyskotliwy paradoks iluzorycznych cech płynących strumieniem „rzeczy”, wyrwanych Jedności. Owa Jedność była najsilniejszą intuicją. Przed nim Anaksymander z równie oratorską pasją głosił, że przyczyną rzeczy rodzących się, a następnie przepadających w niebycie, jest niesprawiedliwość, której się wobec siebie dopuszczają w porządku czasu „gdy nastaje”, jak się wyraził, bo będą trwały, by po wsze czasy pokutować za wzajemnie wyrządzaną sobie krzywdę. To wystarczyło, by uczynić z Anaksymandra uznanego ojca fizyki, ponieważ akcent położył na rzeczywistych „Wielu”. Była to już w pewnym sensie prawdziwa nauka. Wkrótce potem Pitagoras nauczał, z nie mniej płomienną pasją, że „rzeczy to liczby”. Tak narodziła się matematyka. Problem pochodzenia matematyki pozostał do dziś nierozwiązany. Na starość Bertrand Russell przyznał: „Chciałem się dowiedzieć, jak świecą gwiazdy. Próbowałem zrozumieć potęgę pitagorejską, dzięki której liczba utrzymuje się powyżej strumienia, w którym wszystko płynie. Może niewiele, ale coś udało mi się osiągnąć”. Odpowiedzi, które znalazł, bardzo rzetelne odpowiedzi, zawierają wprawdzie esencję czystego logicznego wywodu, ale nie właściwej filozofii. Pozostaje dręczący problem liczby, bo to ona jest zarzewiem metafizyki. Jako historyk, badałem „szarą strefę” praźródeł nauki w jej przedgreckich początkach i to, jak narodziła się z niej filozofia, bo to pytanie nie przestaje nas zadziwiać. Esencję tych poszukiwań zawarłem w książce The Origins of Scientific Thought [Początki myśli naukowej]. Zarówno filozofia, jak i nauka pochodzą z tego źródła i nie mam wątpliwości, że są dziećmi tego samego mitu . W licznych badaniach kontynuowałem ten wątek pod hasłem „naukowego racjonalizmu”, starając się wykazać, że we wszystkich jej przemianach i imponujących osiągnięciach przedmiotem prawdziwej nauki jest zawsze „Zwierciadło Bytu” – metafora uporczywej redukcji Wielości do Jedności. Jesteśmy zaplątani w rozliczne i bardzo wyraźne rozróżnienia i dotarliśmy do punktu całkowitego rozdziału nauki od filozofii, ale fundamentem wciąż pozostaje pierwotny mit o wiecznej niezmienności, od którego dystansujemy się coraz bardziej i mówimy o nim coraz ciszej. Stoimy za murem mnogości procedur i imponujących technologii mogących zmieniać oblicze świata i stawiać przerażające pytania. Nie są one jednak w stanie pomóc nam rozwiązać ani jednej kwestii filozoficznej, co kiedyś czynił mit. Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, aż do wczoraj żyliśmy w stuleciu Mitu Astronomicznego. Dokładnie i rygorystycznie zaplanowana konstrukcja Almagest pióra Ptolemeusza to tylko okno wystawowe teologii Platona, udające wysublimowaną naukę. Ciała niebieskie poruszają się w „cyklu i epicyklu, orbita w orbitę”, tajemniczym ruchem zgodnie z boskim dekretem mówiącym o tym, że jeszcze bardziej zawiłe ruchy okrężne wyjaśniają naturę wszechświata. A sam Newton, kiedy już to uznał, zamienił po prostu sfery niebieskie na zrozumiałą siłę grawitacji, której „nie uzasadniał żadnymi wymyślnymi hipotezami”. Prawdziwą siłą motywującą była wciąż ręka Boga; wola Boga i Jego własna matematyka działały nieustannie, a Jego imię było alternatywnym imieniem dla pierwszego poruszyciela Arystotelesa. A czy my mamy zaprzeczyć, że czasoprzestrzeń Einsteina to nic innego – jak czysty mit pan-matematyczny, koniec końców otwarcie uznany jako mit? Znajdowałem się w tym punkcie, zagubiony między nauką a mitem, kiedy przy okazji spotkania we Frankfurcie w roku 1959 poznałem doktor von Dechend, jedną z ostatnich uczennic wielkiego Frobeniusa, którego sam kiedyś poznałem i w rozmowie z nią przypomniałem sobie jego ulubione powiedzonko: „Po jakiego diabła miałbym się przejmować własnymi głupimi, wczorajszymi pomysłami?” Od pierwszej chwili poczuliśmy, że nadajemy na tych samych falach. Ona była wtedy prodziekanem Wydziału Historii Nauki, ale szła własną, samotną ścieżką prowadzącą przez tereny etnologii kultury, począwszy od Zachodniej Afryki po śladach swojego „szefa”, wtedy na nowo odkrytych przez fantastycznego francuskiego etnologa, nieżyjącego już Marcela Griaule’a. Ona również miała poczucie, że esencji mitu powinno się szukać u Platona, a nie w psychologii, ale wtedy poruszała się po omacku. Mniej więcej w czasie, kiedy się poznaliśmy spoglądała w kierunku Polinezji i wkrótce natrafiła na żyłę złota. Kiedy przyglądała się znaleziskom archeologicznym na wielu wyspach, znalazła pewną wskazówkę. Moment olśnienia nadszedł, kiedy przyglądając się (na mapie) dwóm małym wyspom, drobinom na wodach Pacyfiku, stwierdziła, że dziwne nagromadzenie miejsc maraes, inaczej miejsc kultu, można wyjaśnić tylko w jeden sposób – one i tylko te dwie wysepki zostały zlokalizowane dokładnie na dwóch współrzędnych nieba – na Zwrotnikach Raka i Koziorożca. Teraz pozwólmy przejąć opowieść samej Dechende: „Jeśli ktoś zaczyna od stanowczego sprzeciwu wobec powszechnie panujących opinii, to prawdopodobnie nie dojdzie do sensownych wniosków, przynajmniej tak sądzimy. Tak czy inaczej nie był to mój punkt wyjścia, choć trudno zaprzeczyć, że rosnący we mnie gniew w obliczu aktualnych interpretacji (opartych o zniechęcające przekłady) bywał niekiedy sensownym bodźcem. Nie miałam żadnego «punktu wyjścia», a już najmniej zamiaru badania astronomicznej natury mitu. Wręcz przeciwnie, z mojej strony – bo przeszłam od etnologii do historii nauki – istniała «na początku» tylko stanowcza decyzja, żeby pod żadnym pozorem nigdy nie dać się wciągnąć w debaty astronomiczne. Aby bezpiecznie obchodzić to pole minowe, wybrałam sobie za temat mityczną postać boga rzemieślnika, demiurga w licznych wcieleniach (Hefajstos, Twasztar, Wayland Kowal, Goibniu, Ilmarinen, Ptah, Chnum, Kothar-wa-Hasis, Enki/Ea, Tane, Wirakocza itd.). Nie wzbudzało to we mnie najmniejszych podejrzeń, kiedy badałam mity Mezopotamii – ze wszystkich kultur – bo wszystko wyglądało na z życie wzięte, chociaż nieco dziwaczne. Dopiero kiedy spędziłam ponad rok w Polinezji i przeczytałam ponad dziesięć tysięcy stron tekstów zebranych w XIX w. mitów polinezyjskich (a jest tych stron znacznie więcej), uderzyła mnie znienacka, jakbym dostała obuchem w łeb, myśl, że jesteśmy absolutnymi ignorantami – nie znalazłam w nich ani jednego zdania, które dałoby się zrozumieć. A właśnie Polinezyjczyków trzeba byłoby potraktować poważnie, gdyż bezpiecznie sterowali łodziami przez największy ocean na naszym globie – nawigatorów, którym najznakomitsi odkrywcy od Magellana po kapitana Cooka nieraz powierzali stery swoich statków. A zatem wina musiała leżeć po naszej stronie, nie można było jej szukać w mitach polinezyjskich. Nawet wtedy jednak nie «spróbowałam» dla odmiany astronomii – byłam absolutnie zdeterminowana, by unikać tego obszaru. Studiowałam znaleziska archeologiczne na wielu wyspach i tam znalazłam wskazówkę (chociaż sensowniej byłoby powiedzieć, że raził mnie piorun), za którą grzecznie poszłam i od tego czasu nie było już dla mnie ratunku – od astronomii nie dało się uciec. Początkowo wszystko było bardzo «proste» – geometria – orbita Słońca, strefy międzyzwrotnikowe i pory roku. Przygody bogów i herosów wtedy nie miały większego sensu. Może trzeba było dla odmiany zacząć liczyć? Co to mogło oznaczać, kiedy bohater opowieści był w drodze nieco ponad dwa lata, «powracał» w określonych interwałach, «znikał z pola widzenia» i schodził z «właściwego» szlaku? Liczba możliwych rozwiązań była oczywiście skromna – to musiały być planety (w tym konkretnym przypadku był to Aukele-nuia-iku, Mars). Jeżeli tak, planety musiały być postaciami zaludniającymi każdy mit – Polinezyjczycy nie wymyślili tych historii sami”. Tekst profesor von Dechend jest dowodem wolności intelektualnej i odwagi. Ma cechy odziedziczonej przez nią spuścizny heroicznej, niewinnej i kosmopolitycznej pierwszej połowy osiemnastego wieku, której dzieci, Justus von Liebig i Friedrich Woehler, to dominujący temat jej prac sprzed roku 1953. Kolejna z jej zalet, uniemożliwiająca krytykanctwo, znajdzie odzwierciedlenie w przypisach, które są w większości efektem jej ciężkiej pracy. Teraz ja przejmuję pałeczkę. Lata temu przyglądałem się’ L’Origine de tous les cultes Dupuisa, dziełu zagubionemu między stosami innych wolumenów Biblioteki Wiedeńskiej i już nigdy do niego nie wróciłem. Była to książka w stylu osiemnastowiecznym, opatrzona datą „An III de la République”. Sam tytuł wystarczył, żeby podchodzić do niej nieufnie – był to jeden z tych „entuzjastycznych” tytułów, w które obfitowała literatura XVIII wieku, czyli takie, które zbyt dużo obiecują. Zastanawiałem się, jak książka mogła objaśnić system egipski, jeśli wtedy jeszcze nie znano znaczenia hieroglifów? (Athanasius Kircher miał nam późnej pokazać, jak to zrobiono w oparciu o tradycję koptyjską.) Porzuciłem to podejrzane tomiszcze, zapisując tylko jedno zdanie: „Mit rodzi się z nauki; nauka sama go wyjaśni”. Miałem przed oczami odpowiedź, ale nie byłem gotów na to, by ją zrozumieć. Tym razem pojąłem tę ideę w mgnieniu oka, bo teraz byłem na nią gotowy. Wiele, wiele lat wcześniej zadawałem sobie pytanie, w notatce skierowanej do samego siebie, o znaczenie faktu w odniesieniu do starożytnych – w sensie czysto empirycznym. Myślałem, że odzwierciedla nie zdziwienie intelektualne, zdumienie, czy wprost zachwyt starożytnych, ale przede wszystkim ich ogromne skupienie uwagi na porach roku. Czym jest przesilenie lub równonoc? Widzimy tu zdolność dedukcji, spójność, zamiar, działanie wyobraźni i rekonstrukcję – wszystko to, co trudno byłoby przypisywać naszym przodkom. A jednak miałem to przed oczami. Ujrzałem. Matematyka jak fala przypływu unosiła się ku mnie z głębin i otchłani wieków – nie nadchodziła po mitach, ale przed nimi. Nieuzbrojona w grecki rygor, lecz silna wyobraźnią mocy astrologicznej, pełna zrozumienia dla astronomii. Liczby dały mi do ręki klucz. Dawno, w otchłani dziejów, zanim jeszcze wymyślono pismo to właśnie miary i rachunek były najsilniejszą bronią, ramą i fundamentem, na którym rosły struktury prawdziwego mitu. I w ten oto sposób wróciliśmy do prawdziwych początków rewolucji neolitu. Zgodziliśmy się z tym, że rewolucja ta była w swojej istocie technologiczna. Pierwszy naukowiec zajmujący się socjologią, Demokryt z Abdery, wypowiedział zdumiewające zdanie – postęp ludzkości to nie efekt pracy umysłu, ale pracy rąk. Jego późniejsi spadkobiercy brali tę myśl zbyt dosłownie i skupiali uwagę na artefaktach. Nie byli świadomi olbrzymiego wysiłku intelektualnego wkładanego we wszystkie działania, od metalurgii po sztukę, a zwłaszcza w astronomię. Wysiłek polegający na oddzielaniu ziaren od plew i wskazywaniu na wyłącznie te zjawiska, które całkowicie umykają pracy rąk, doprowadził do powstania obiektów czystej kontemplacji – gwiazd i ich biegu. Grecy z pewnością to doceniali, nazwali bowiem astronomię nauką królewską. To, co widać na nieboskłonie, ład kosmosu, ma boskie pochodzenie. Za wzór brano boskie obiekty, poprzez które myśl mogła odkrywać determinujący wpływ na rzeczywistość i z tych oddziaływań inspirację czerpała sztuka. Najłatwiej jednak zignorować to, co wymyka się rozumowi. Dawniej nauka rozkwitała, powstawała archeologia i filologia, a z kart starożytnej filozofii mądre słowa wylewały się szerokim strumieniem, ale cóż – na palcach jednej ręki można policzyć mistrzów naszych czasów, którzy odkrywali te „przedliterackie” dokonania. Nie ma już wśród nas Dupuisa, Kirchera i Bolla. Podobnie, jak postacie starożytności odeszli w niepamięć. Tak właśnie działa pochłaniający wszystko i wszystkich czas. Otchłań zapomnienia ślepo rozrzuca płatki kwiatów, nie bacząc na zasługi dla wieczności. Rzecz to szeroko znana, że wiele obrazów bogów ma związek z rozpalaniem ognia, a amerykański inżynier J.D. McGuire odkrył, że również pewne obrazy egipskie, czego jak dotąd nikt nie podejrzewał, przedstawiają bóstwa zajmujące się ogniem. To proste – sam ogień stanowił element łączący to, co robili bogowie, z tym, co potrafił zrobić człowiek. W tamtych czasach umysł ludzki potrafił wznieść się na wyżyny intelektu. Nasza kultura bezwzględnie potrzebuje tych dawno zapomnianych mistrzów Newtonów i Einsteinów – tych, jak powiedział d’Alembert, o których nie wiemy nic, a którym zawdzięczamy wszystko. Mieliśmy pomysł. Był prosty i jasny. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że natkniemy się na gąszcz trudności ze strony współczesnej dydaktyki i spotkamy się z krytyką nie do końca dla wszystkich jasnego podejścia metodologicznego. Nazwałem tę sytuację żartobliwie skrótowo „kot na klawiaturze” z powodów, które zaraz wyjaśnię. Bo jak można złapać czas w żagle? A jednak przepływ czasu, czas muzyki – to właśnie było jednocześnie najważniejsze i trudne do uniknięcia, a budziło zdziwienie ludzi przyzwyczajonych do myślenia w kategoriach systemowych. Długo szukałem sposobu, jak rzecz całą wprowadzić i zaprezentować. Choć było to jak stawianie Pelionu na Ossę okazało się, że to najbłahszy z naszych problemów. Musieliśmy jeszcze stawić czoła murowi, prawdziwemu murowi berlińskiemu, zbudowanemu z obojętności, ignorancji i wrogości. Mądry mistrz Humboldt wiele lat temu powiedział, że pewnym rzeczom ludzie najpierw będą zaprzeczać, później umniejszać ich znaczenie, aż w końcu stwierdzą, że wiedzieli o nich od dawna. Czy mogliśmy podjąć olbrzymie zadanie rozpoczęcia szczegółowych badań akademickich, mając już na początku tyle wątpliwości? Mimo wszystko drogę mieliśmy wytyczoną i postawione zadanie – chcieliśmy uratować te umysły z przeszłości, umysły odległe i teraźniejsze – uratować od zapomnienia. „Tak powiada Pan Bóg: Z czterech wiatrów przybądź, duchu, i powiej po tych pobitych, aby ożyli.” [Księga Ezechiela, 37 – Biblia Tysiąclecia.] Porozrzucane, zapomniane kości, ossa vehementer sicca, trzeba było ożywić. Ta książka jest odzwierciedleniem stopniowo pogłębiającego się przekonania, że naszym praojcom należy się przede wszystkim szacunek. Pierwsze rozdziały chciałbym napisać tak, by łatwo je było czytać. Stopniowo, w miarę jak będziemy wychodzić poza górną granicę lasu, czytelnik może natknąć się na trudności, których nie jesteśmy autorami. Są to trudności wpisane w naukę w swojej istocie zarezerwowanej dla nielicznych, wiedzy pozostającej poza naszym pojmowaniem. Najbardziej frustrujące było to, że nie mogliśmy zastosować starej, dobrej logiki łańcucha postępujących zdarzeń, w której najważniejsze są zasady, a za nimi podąża dedukcja. Umysły starożytnych myślicieli tak nie działały. Oni myśleli raczej w kategoriach czegoś, co można nazwać fugą, gdzie wszystkich nut nie da się upchać w jedną skalę melodyczną, w której człowieka wrzuca się wprost na głęboką wodę wielości rzeczy, gdzie trzeba podążać za porządkiem układu w czasie stworzonym przez ich myśl. Taka jest w końcu natura muzyki, że nie można zagrać wszystkich nut naraz. Porządek i sekwencja, istota znaczenia, kompozycja ujawnią się same, jeśli będziemy cierpliwi – wszystko w swoim czasie. Proponuję, by czytelnik podporządkował się starożytnej „świątyni czasu”. Troilos wyraził tę myśl obrazem: „Ten, kto chce mieć ciasto z pszenicy, nie może pominąć mielenia”.Giorgio de Santillana